sobota, 15 czerwca 2013

Rozdział Trzeci


1975

Jedno dźgnięcie w ramię. Drugie. Trzecie, czwarte... przy pięćdziesiątym trzecim Jimmy nie wytrzymał.
- Czego?! - warknął Robertowi prosto w twarz, jednocześnie dysząc niczym rozwścieczony byk goniący ubranych na czerwono Hiszpanów.
Plant tylko wyprężył się na swoim fotelu, uśmiechnięty od ucha do ucha. Kochał, gdy jego przyjaciele pakowali się w jakieś problemy. Czuł się wtedy dowartościowany i potrzebny, bo nie dość, że jego życie było przeważnie perfekcyjne, to jeszcze komuś się nie powiodło i mógł się z niego naśmiewać. Albo dać jakąś radę czy pocieszyć, ale to już inna sprawa. Ludzie są samolubni i egoistyczni, nie zapominajmy. Chociaż Robercik mógłby pójść w ogień za tym zgorzkniałym, satanistyczno-czarnomagicznym pracoholikiem.
- Nie smuć się tak - Plant zrobił na chwilę podkówkę z ust, po czym ukazał swoje pełne uzębienie. I tak parę razy, a Jimmy patrzył się na niego z takim samym wyrazem twarzy. Żeby go opisać trzeba by użyć wielu niekulturalnych słów pod adresem niejakiego Pana Wokalisty, więc pozwolę sobie pominąć ten opis.
Blondyn wsadził palce wskazujące w kąciki ust przyjaciela i uniósł je do góry.
- Nawet teraz wyglądasz posępnie - zrezygnowany Robert opadł na oparcie fotela i założył na uszy słuchawki.
Za godzinę ich samolot miał wylądować w Londynie, gdzie Page miał poznać swoją córkę.
- Właściwie to powinieneś się cieszyć. Dziecko to jest jednak jakiś tam skarb. Przynajmniej ktoś kiedyś tak powiedział - Plant wymownie spojrzał się na siedzącego naprzeciwko kolegę, a ten tylko ukrył twarz w dłoniach.
- No Jimmy... Jamie, Jim, Jimster! Trzeba się cieszyć! W końcu masz jakiegoś członka rodziny, który jest bardziej podobny do ciebie! - siedzący po drugiej stronie przejścia Bonzo, jednocześnie nalewając sobie whiskey do szklanki.
- A skąd to ja mam niby wiedzieć? Zawsze może być podobna do... do matki - Jimmy popatrzył się na Bonhama jak na idiotę, a ten tylko wybuchnął śmiechem.
- Człowieku, gdybyś od czasu do czasu odbierał pocztę, a nie zakopywał się jak jakiś kret w taśmach to może wiedziałbyś coś więcej! - powiedział w swoim stylu, sięgnął na stolik i podał Jimmy'emu kopertę.
Już otwartą.
A w środku było mnóstwo zadrukowanych kartek i karteczek. Page przeglądał je, marszcząc czoło coraz bardziej. Odpis skrócony aktu urodzenia, szczepienia, karty zdrowia, alergie, przebyte choroby...
- O, też nie może jeść masła orzechowego... Biedne dziecko, akurat to po Page'u odziedziczyć - Jonesy zajrzał gitarzyście przez ramię, kręcąc głową i pochłaniając kolejną łyżeczkę wyżej wymienionego masła orzechowego prosto ze słoika.
- Idź mi z tym - czarnowłosy zamachnął się i wtedy z pliku papierów wyleciało na podłogę zdjęcie.
Powiedzieć, że dziewczynka widoczna na zdjęciu jest podobna do Page'a to byłoby okrutne przekłamanie. Takie same włosy, okrągła buźka o niesamowitych, nawet zbyt dziecięcych rysach, ciemne oczy, lekko patyczakowata budowa ciała i ten pogardliwy, page'owy wyraz twarzy.
- Jak to nie mała Page'a to to dzieło bardzo utalentowanego grafika - stwierdził Robert, zalewając się bourbonem.
Jimmy tylko prychnął i rzucił zawartością koperty pod stół. W samolocie zapanowała niezręczna cisza.
Bardzo niezręczna cisza.

***

Koła zaszorowały o płytę lotniska. Maszyna wyhamowała, ale było potrzebna kilkanaście minut, by z jej wnętrza wyciągnąć naburmuszonego gitarzystę. Dopiero Bonzo, przerzuciwszy przyjaciela przez ramię, dokonał tego czynu i postawił go przed wejściem do terminalu. Stamtąd czarnowłosy sam przeszedł przez wszystkie ceregiele lotniskowe i wraz z resztą zespołu, która uparła się by mu towarzyszyć, zapakował się do limuzyny i pojechał pod adres podany przez panią Hawkins.
Po godzinie stania w korkach czarne limo zaparkowało przed zadbanym domem z czerwonej cegło, o czarnej dachówce i częściowo porośniętym bluszczem, równo przyciętym na elewacji od wschodniej strony, gdzie zapewne znajdowały się pomieszczenia gospodarcze.
 Zeppsi wysiedli z samochodu i Jonesy, ścierając resztki masła orzechowego z twarzy, zapukał elegancko do drzwi. Otworzyła im kobieta koło trzydziestki, o kasztanowych włosach i zafrasowanym obliczu. Była trochę przy kości, co jadnak nie było wadą, lecz podkreślało jej urodę.
- My... eee... Jim... yhmpf - Jonesy próbował coś powiedzieć, jednak porządnie się zapowietrzył.
- Panowie z panem Pagem? - zapytała kobieta, a zespół rozstąpił się, ukazując swojego ponurego gitarzystę.
Ten jednak, jak na gentlemana przystało, przybrał w miarę obojętny wyraz twarzy i podszedł do gospodyni.
- James Page - przedstawił się, ujął jej dłoń i ucałował.
- Janet Hawkins - prawniczka uśmiechnęła się i zaprosiła panów do środka.
John, Jonesy, Robert, Jimmy, a także Peter Grant i Richard Cole, którzy Ledów nie spuszczali ani na chwilę z oka.
Pani Hawkins zaproponowała im posiłek i coś do picia, rozmawiali przez pewien czas, po czym kobieta przeszła do konkretów.
- Panie Page...
- Jimmy - gitarzysta mruknął znad szklaneczki whiskę.
- Dobrze. Jimmy, jeżeli chcesz, mogę zawołać tu Isabellę, lub dopiero później, gdy wszystko omówimy.
- Może być teraz - powiedział Page, prostując się nagle i wykazując cień jakby... zainteresowania.
- Isa, przyjdź tu proszę - zawołała Janet w głąb domu, a po chwili na schodach dało się usłyszeć kroki.