sobota, 15 czerwca 2013

Rozdział Trzeci


1975

Jedno dźgnięcie w ramię. Drugie. Trzecie, czwarte... przy pięćdziesiątym trzecim Jimmy nie wytrzymał.
- Czego?! - warknął Robertowi prosto w twarz, jednocześnie dysząc niczym rozwścieczony byk goniący ubranych na czerwono Hiszpanów.
Plant tylko wyprężył się na swoim fotelu, uśmiechnięty od ucha do ucha. Kochał, gdy jego przyjaciele pakowali się w jakieś problemy. Czuł się wtedy dowartościowany i potrzebny, bo nie dość, że jego życie było przeważnie perfekcyjne, to jeszcze komuś się nie powiodło i mógł się z niego naśmiewać. Albo dać jakąś radę czy pocieszyć, ale to już inna sprawa. Ludzie są samolubni i egoistyczni, nie zapominajmy. Chociaż Robercik mógłby pójść w ogień za tym zgorzkniałym, satanistyczno-czarnomagicznym pracoholikiem.
- Nie smuć się tak - Plant zrobił na chwilę podkówkę z ust, po czym ukazał swoje pełne uzębienie. I tak parę razy, a Jimmy patrzył się na niego z takim samym wyrazem twarzy. Żeby go opisać trzeba by użyć wielu niekulturalnych słów pod adresem niejakiego Pana Wokalisty, więc pozwolę sobie pominąć ten opis.
Blondyn wsadził palce wskazujące w kąciki ust przyjaciela i uniósł je do góry.
- Nawet teraz wyglądasz posępnie - zrezygnowany Robert opadł na oparcie fotela i założył na uszy słuchawki.
Za godzinę ich samolot miał wylądować w Londynie, gdzie Page miał poznać swoją córkę.
- Właściwie to powinieneś się cieszyć. Dziecko to jest jednak jakiś tam skarb. Przynajmniej ktoś kiedyś tak powiedział - Plant wymownie spojrzał się na siedzącego naprzeciwko kolegę, a ten tylko ukrył twarz w dłoniach.
- No Jimmy... Jamie, Jim, Jimster! Trzeba się cieszyć! W końcu masz jakiegoś członka rodziny, który jest bardziej podobny do ciebie! - siedzący po drugiej stronie przejścia Bonzo, jednocześnie nalewając sobie whiskey do szklanki.
- A skąd to ja mam niby wiedzieć? Zawsze może być podobna do... do matki - Jimmy popatrzył się na Bonhama jak na idiotę, a ten tylko wybuchnął śmiechem.
- Człowieku, gdybyś od czasu do czasu odbierał pocztę, a nie zakopywał się jak jakiś kret w taśmach to może wiedziałbyś coś więcej! - powiedział w swoim stylu, sięgnął na stolik i podał Jimmy'emu kopertę.
Już otwartą.
A w środku było mnóstwo zadrukowanych kartek i karteczek. Page przeglądał je, marszcząc czoło coraz bardziej. Odpis skrócony aktu urodzenia, szczepienia, karty zdrowia, alergie, przebyte choroby...
- O, też nie może jeść masła orzechowego... Biedne dziecko, akurat to po Page'u odziedziczyć - Jonesy zajrzał gitarzyście przez ramię, kręcąc głową i pochłaniając kolejną łyżeczkę wyżej wymienionego masła orzechowego prosto ze słoika.
- Idź mi z tym - czarnowłosy zamachnął się i wtedy z pliku papierów wyleciało na podłogę zdjęcie.
Powiedzieć, że dziewczynka widoczna na zdjęciu jest podobna do Page'a to byłoby okrutne przekłamanie. Takie same włosy, okrągła buźka o niesamowitych, nawet zbyt dziecięcych rysach, ciemne oczy, lekko patyczakowata budowa ciała i ten pogardliwy, page'owy wyraz twarzy.
- Jak to nie mała Page'a to to dzieło bardzo utalentowanego grafika - stwierdził Robert, zalewając się bourbonem.
Jimmy tylko prychnął i rzucił zawartością koperty pod stół. W samolocie zapanowała niezręczna cisza.
Bardzo niezręczna cisza.

***

Koła zaszorowały o płytę lotniska. Maszyna wyhamowała, ale było potrzebna kilkanaście minut, by z jej wnętrza wyciągnąć naburmuszonego gitarzystę. Dopiero Bonzo, przerzuciwszy przyjaciela przez ramię, dokonał tego czynu i postawił go przed wejściem do terminalu. Stamtąd czarnowłosy sam przeszedł przez wszystkie ceregiele lotniskowe i wraz z resztą zespołu, która uparła się by mu towarzyszyć, zapakował się do limuzyny i pojechał pod adres podany przez panią Hawkins.
Po godzinie stania w korkach czarne limo zaparkowało przed zadbanym domem z czerwonej cegło, o czarnej dachówce i częściowo porośniętym bluszczem, równo przyciętym na elewacji od wschodniej strony, gdzie zapewne znajdowały się pomieszczenia gospodarcze.
 Zeppsi wysiedli z samochodu i Jonesy, ścierając resztki masła orzechowego z twarzy, zapukał elegancko do drzwi. Otworzyła im kobieta koło trzydziestki, o kasztanowych włosach i zafrasowanym obliczu. Była trochę przy kości, co jadnak nie było wadą, lecz podkreślało jej urodę.
- My... eee... Jim... yhmpf - Jonesy próbował coś powiedzieć, jednak porządnie się zapowietrzył.
- Panowie z panem Pagem? - zapytała kobieta, a zespół rozstąpił się, ukazując swojego ponurego gitarzystę.
Ten jednak, jak na gentlemana przystało, przybrał w miarę obojętny wyraz twarzy i podszedł do gospodyni.
- James Page - przedstawił się, ujął jej dłoń i ucałował.
- Janet Hawkins - prawniczka uśmiechnęła się i zaprosiła panów do środka.
John, Jonesy, Robert, Jimmy, a także Peter Grant i Richard Cole, którzy Ledów nie spuszczali ani na chwilę z oka.
Pani Hawkins zaproponowała im posiłek i coś do picia, rozmawiali przez pewien czas, po czym kobieta przeszła do konkretów.
- Panie Page...
- Jimmy - gitarzysta mruknął znad szklaneczki whiskę.
- Dobrze. Jimmy, jeżeli chcesz, mogę zawołać tu Isabellę, lub dopiero później, gdy wszystko omówimy.
- Może być teraz - powiedział Page, prostując się nagle i wykazując cień jakby... zainteresowania.
- Isa, przyjdź tu proszę - zawołała Janet w głąb domu, a po chwili na schodach dało się usłyszeć kroki.




sobota, 30 marca 2013

Rozdział Drugi


12 kwietnia 1960, Londyn


Ciemnowłosy szesnastolatek siedział w swoim pokoju, pochylony nad gitarą, z której wydobywał takie dźwięki, że niejeden "zawodowiec" mógłby mu pozazdrościć. Dzieciak miał po prostu niesamowity talent. Był w połowie grania jednej ze swoich kompozycji gdy coś go tknęło i zerknął na budzik stojący na szafce nocnej. Wskazywał wpół do drugiej.
Młodzieniec zerwał się na równe nogi, odłożył gitarę na łóżko i mrucząc niezrozumiałe przekleństwa wybiegł z mieszkania. Mieszkał sam, bowiem rodzice i młodsze rodzeństwo (którego miał troje, w wieku pięciu lat, trzech oraz pół roku) mieszkali dwie ulice dalej, by "nie przeszkadzać mu w nauce", jak to pięknie określili. Z Z resztą, chłopak nie potrzebował wielkich willi i luksusów, służących cały czas zwracających się do niego "paniczu" i podtykających mu pod nos słodyczy, książek o polityce czy innych równie bezsensownych przedmiotów. W ten sposób rodzice uwolnili się od sprawiającego problemy syna, a on miał wymarzoną ciszę i spokój.
Szedł raźnym krokiem przez ulice Londynu, w pewnym momencie puszczając się biegiem. Jego liceum było już bardzo blisko i zobaczył niewielkie grupki uczniów wracających z zajęć co oznaczało, że się spóźnił. Nie często chodził na zajęcia, ale każdego dnia stawiał się pod murami szkolnymi w momencie wybrzmienia ostatniego dzwonka. I za każdym razem przychodził tam tylko dla jednej osoby.
Już z daleka zobaczył jej sylwetkę i przyśpieszył jeszcze. Dziewczyna stała odwrócona tyłem, więc ostatnie parę metrów przeszedł, podkradając się, by następnie zasłonić jej oczy w kształcie migdałów swoimi dłońmi. Po raz kolejny uraczyła go swoim przecudownym śmiechem.
- Jimmy, puść!
Chłopak usłuchał, a gdy dziewczyna odwróciła się do niego pocałował ją, długo i z czułością.
- Amy - powiedział i uśmiechnął się, jednym zgrabnym ruchem uwalniając jej kasztanowe włosy od krępującej je spinki. - Rozpuszczone.
- A nie, bo spięte - Amy zabrała spinkę z rąk Jimmy'ego, upięła ponownie włosy i wystawiła mu język. Chłopak tylko zniósł oczy ku niebu, kręcąc przy tym głową, teatralnie wzdychając i łapiąc swoją dziewczynę za rękę.
Ruszyli razem tą samą drogą, którą przybiegł ciemnowłosy.
- Robert mnie prosił, żebym ci przekazała, że poszedł do Katy robić lemoniadę i nie będzie go do jutra, więc nie czekaj na niego z kolacją - Amy spojrzała się porozumiewawczo na Page'a, a ten wyszczerzył się w złośliwym uśmieszku. Grał z Robertem w zespole i wyrażenia takie jak "robić lemoniadę" czy "wyciskać cytryny" były świetnie znane w kręgu ich nastoletnich, wiecznie napalonych znajomych.
- Więc mamy całe mieszkanie dla siebie! - zakrzyknął uradowany i porwał dziewczynę w ramiona, na co zareagowała piśnięciem.
Chłopak niósł Amy całą drogę, mimo że ta wierzgała i próbowała się oswobodzić. Jedyny efekt był taki, że oboje dotarli do lokum chłopaka zmęczeni i z lekka potargani.
- Zrób mi jeść! - zażądała dziewczyna, zrzucając w przedpokoju buty i torbę i podreptała na bosaka do kuchni.
Pomimo tego, że mieszkało tam dwóch chłopaków, mieszkanie było względnie czyste. Przewijające się przez nie dziewczyny Roberta przy okazji robiły porządek, bo wydawało im się, że pobędą tam dłużej. A oni po prostu czekali, aż "ofiara" sprzątnie, po czym subtelnie ją wypraszali, zostawiając niewielki cień szansy na ponowną wizytę.
- Co chcesz? - zapytał chłopak, zaglądając do lodówki. - Może jajecznicę?
Panna Clent pokiwała energicznie głową i zabrała się razem z Jimmy'm do gotowania. Po niecałym kwadransie mieli gotowy lunch, a po następnym... postanowili pójść w ślady Roberta i Katy.

***


Było już dawno po zmroku, gdy młodzi leżeli obok siebie, Amy pogrążona w głębokim śnie, a Jimmy w pełni świadomy, muskając palcami jej długie, proste włosy. W tym momencie wpadł na pomysł napisania piosenki, dźwięki same układały mu się w głowie. Ta dziewczyna zmieniała całe jego nudne życie, gdy tylko pojawiała się w pobliżu i sprawiała, że świat wirował, wszystko zmywało się by potem nabrać jakiejś niesamowitej wyrazistości...
Złapał akustyka i przeszedł do drugiego pokoju. Szybkie slide'y, soczyste riffy - umiał sobie wyobrazić, jak Robert napisze do tego tekst, bo to odzwierciedlało miłosne uniesienia nastolatków w które sami byli głęboko zaplątani.. Powoli rozkręcająca się melodia zelektryzowała chłopaka i siedział nad nią uraczony, aż do samego rana, gdy obudziła się Amy.
- Jim, siedzisz tu tak całą noc? - dziewczyna wyjęła instrument z rąk chłopaka i zajęła miejsce na jego kolanach. - Wiesz, sen może się okazać przydatny - mruknęła mu w ucho, po czym złożyła pocałunki na jego powiekach.
Brunetka wstała i skierowała się do kuchni, zostawiając Jimmy'ego znów z gitarą, i zajęła się przygotowaniem śniadania. Była sobota, więc cały dzień mogli poświęcić dla siebie. Tylko pogoda nie dopisała - było wyjątkowo pochmurno i mgliście, ale w Anglii to chleb powszedni. Zrobiła szybciutko parę kanapek i usiadła obok swojego chłopaka na kanapie. Lubiła przypatrywać się, jak tworzy. Wydawało się, jakby wtedy powstawała wokół niego nieziemska aura sprawiająca, że wyglądał jak zjawa z innej planety. Jego zielone oczy lśniły i wpatrywały się gdzieś daleko, daleko poza horyzont widzenia zwykłego śmiertelnika. Tak, gdy Jimmy miał gitarę w ręce stawał się bogiem, herosem z mitycznych opowieści o kręconych włosach i uwodzicielskim sposobie bycia, zniewalającym wszystkie niewiasty w promieniu mili. Ale dla niego istniała tylko ta jedyna - mimo że był bardzo młody była jego centrum wszechświata. Cóż, w sumie to jest typowe dla młodzieży, ustanawianie swojej sympatii priorytetem.
- Leci am! - Amy wzięła kanapkę i próbowała nią nakarmić gitarzystę, jednak efekt tego był taki, że po chwili oboje byli umazani dżemem.
- Ty, ty, ty, ty, TY! - Jimmy rzucił się na dziewczynę, tarmosząc jej włosy i śmiejąc się, niczym psychopatyczny morderca.
- Puść! - brunetka wyślizgnęła się z jego uścisku (prawdopodobnie za sprawą dżemu, ale kto tam ich wie) i pogalopowała do sypialni, zamykając za sobą drzwi i zastawiając je krzesłem.
- Otwórz, albo je wyważę! - zakrzyknął Page, a w odpowiedzi otrzymał tylko jej cudowny śmiech.
Cofnął się więc do salonu i z okrzykiem dzikiego wikinga, który wyrusza na podbój wiosek, kobiecych serc i stad owiec, rozpędził się, będąc gotowym na prawdę wyważyć drzwi. Sprytna brunetka jednak otworzyła je, a szanowny pan James wylądował z głuchym tąpnięciem na puchowej pościeli, dokładnie w momencie, gdy w drzwiach wejściowych ukazały się faliste blond loki okalające ciekawskie oczy niejakiego Roberta Planta.
- Proszę, proszę - powiedział, opierając się nonszalancko o framugę i oceniając sytuację. - Czyżbym przeszkadzał? - powiedział i uśmiechnął się wrednie, jak tylko on potrafił.
Parę sekund później salwa poduszek trafiła prosto w jego osobę zmieniając jego oblicze nie do poznania, był niczym Ares w swojej naturze.
- A więc wojna - rzekł grobowym tonem i tak rozpoczęła się prawie godzinna walka na poduchy, która ustała dopiero wtedy, gdy Jimmy stwierdził, że zgubił gdzieś we wszechobecnym pierzu swoje włosy.
- To co robimy? - zagadnął Robert otrzepując się ze wszystkich stron.
- My... - zaczął Jimmy i spojrzał na Amy. - My chyba zostajemy w domu - powiedział to, mając nadzieję, że zniechęci to Roberta do podążania w ich ślady.
- A okej, okej, może być - Plant włączył telewizor po czym rozwalił się na całej szerokości i długości sofy.

***

Pod wieczór blondyn ulotnił się do klubu a Jimmy i Amy wreszcie zostali sami. Dziewczyna obiecała, że będzie w domu, zanim zrobi się ciemno, ale Jim nie chciał jej wypuścić.
- Jimmy... zabiją mnie jak nie wrócę na następną noc do domu - dziewczyna zawodziła i robiła najsłodsze miny niczym szczeniak, ale nie dawało to wyczekiwanego efektu, chłopak nadal stał przed drzwiami wyjściowymi, zasłaniając je własnym ciałem.
- Uh, czemu jesteś taki uparty! - zirytowana brunetka poszła do sypialni i zatrzasnęła ze złością drzwi.
Page chciał pójść za nią i przeprosić, ale wtem poczuł, że jego żołądek ściska się, jakby miał wywrócić się na drugą stronę. W ostatnim momencie udało mu się dopaść toalety. Zaraz znalazła się przy nim dziewczyna, trzymając jego długie włosy i gładząc uspokajająco po plecach. Gdy chłopak skończył wymiotować, kazała mu wypłukać usta, pomogła dojść do łóżka i otuliła kołdrą. Zmierzyła mu temperaturę, położyła okład na rozpalone czoło i przyniosła szklankę wody.
- Teraz już nie mogę pójść - mruknęła i wtuliła się w bok chłopaka, jednak po paru minutach rozdzwonił się telefon w kuchni. To rodzice dziewczyny. Mimo, że wyjechali na miesiąc chcieli cały czas mieć starszą z dwóch córek na oku. Młodszą o rok Ally się tak nie przejmowali, bo ona zawsze była tą poważniejszą i bardziej rozważną. Po chwili kłótni z rodzicami zrezygnowana Amy musiała opuścić Jimmy'ego.
- Przepraszam - westchnęła i pocałowała go w usta.
- Idź, nic mi nie będzie - zielonooki próbował się uśmiechnąć, ale słabo mu to wyszło, bo był niesamowicie osłabiony. - Tylko uważaj... Powinienem cię odprowadzić... - powiedział i usiłował się podnieść, ale Amy zmroziła go spojrzeniem i kazała "nie ruszaćsię z łóżka, bo inaczej kiepsko skończy".
Panienka Clent z ciężkim sercem opuściła mieszkanie gitarzysty i skierowała się do domu, oddalonego paręnaście minut drogi od Jimmy'ego. Pierwszą rzeczą, która wzbudziła jej niepokój to drzwi, niezamknięte na klucz. "Ally nigdy by tak nie postąpiła", przemknęło przez głowę Amy gdy wchodziła do holu. W domostwie panowała ciemność, prąd nie działał. Z lekka wystraszona dziewczyna usłyszała hałas dobiegający z kuchni i z duszą na ramieniu poszła w tamtą stronę. Uchyliła drzwi kuchenne, zaglądając do oświetlonej poświatą latarni ulicznej kuchni. Następną rzeczą, jaką ujrzała, był błysk rzeźnickiego noża w ręce stojącego w pomieszczeniu mężczyzny.


_____________________________________________________________________________
I co, zrobiło się ciekawie, hę? Zauważyłam, że zapomniałam dodać daty w poprzednich postach i już to naprawiłam, więc proszę, zwróćcie na to uwagę. Zapraszam też do zakładki pod tytułem "Don't Be So Serious!" - jest tam parę(naście, dziesiąt, who knows?) grafik z Ledami z serii "Znalezione w Internetach".
Co Miso, jest więcej literek, podoba się? No mam nadzieję, bo jak nie... >:C (nieno, żarcik, Zuz nie umie być groźna XD)
Dziękuję Lize, Misie (Nikt) i Nicole za komentarze. Miło przeczytać pozytywne opinie :) Ale możecie też śmiało hejtować, nie obrażę się :>
A resztę, która nabiła koło 230 wejść, zapraszam również do komentowania i wyrażania swoich opinii :3

czwartek, 28 marca 2013

Rozdział Pierwszy


1975


Jimmy Page siedział w studio i po raz kolejny tego dnia przesłuchiwał skończone miksy nagrań. Za dwie godziny kończył mu się czas studyjny i chciał się upewnić, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik. W koło na podłodze, stołkach i stolikach stały kubki z kawą, w mniejszym lub większym stopniu wypitą. Na twarzy gitarzysty gościł kilkudniowy zarost, a pod oczami widniały takie wory, "jak dwa kilo ziemniaków" - cytując niezwykle inteligentny dowcip Bonza.
Wtem drzwi do reżyserki otworzyły się i stanął w nich Robert Plant, w całej okazałości swoich blond włosów. Jakby na podkreślenie, że się pojawił, strząsnął swoją czupryną i posłał znudzonemu Jimmy'emu swój słynny uśmiech numer trzy, od którego mdlały fanki. W tym wypadku mógł równie dobrze potraktować kolegę najgłośniejszym i najbardziej przerażającym wrzaskiem wszech czasów, a reakcja byłaby taka sama. Zerowa, znaczy się. Zrezygnowany blondyn zrobił więc sobie miejsce obok czarnowłosego, przy okazji plamiąc dywan orzechowym caffe latte.
- I tak go nie lubisz - powiedział wokalista wesołym tonem, w czasie gdy zirytowany Jimmy dawał mu wyraźne sygnały, że nie jest w danym momencie i miejscu mile widziany. Dziwne, że Robert nie załapał aluzji, gdy drugi z mężczyzn ściągnął go siłą ze stołka i usiłował zawlec do wyjścia, tylko dalej trajkotał o wszystkim i niczym. Gdy jego stopy znalazły się już za progiem odrzucił głowę w tył i szczerząc się niczym zjarany Rosjanin, powiedział jedno zdanie, z którym właściwie tu przyszedł:
- Jimmy, ktoś do Ciebie dzwoni.
- Chyba będą do mnie dzwonili nawet po śmierci - burknął Page, po czym zatrzymał taśmę, schował ją do kieszeni i udał się z Robertem do recepcji.
W czasie pokonywania paru pięter schodów dowiedział się, co go ominęło w czasie tych trzech dni spędzonych w studio. Menedżer Zepp'sów, Peter Grant, załatwił im trasę koncertową w Ameryce Północnej, Bonzo zakupił pięć nowych samochodów do kolekcji, z czego jeden zdążył już rozbić, a także, że Robert odkrył nowy, wspaniały szampon, który Jimmy też powinien wypróbować.
- O Crowley'u, co ja tu robię - westchnął Page, podchodząc do aparatu telefonicznego, nie racząc uśmiechniętej recepcjonistki nawet oschłym "dziękuję".
- Page, słucham - wysyczał do słuchawki. Miał dosyć dzisiejszego dnia, wszyscy się na niego uwzięli. I jeszcze poplamił swoją ulubioną koszulę. Kawą, oczywiście.
- Dzień dobry, z tej strony Janet Hawkins, doradczyni prawna w kancelarii Benksa w Londynie - po drugiej stronie usłyszał ciepły, kobiecy głos. - Mam do pana pytanie: czy znał pan niejaką Amandę Clent?
Mężczyzna zesztywniał na wymienione nazwisko. Miał nadzieję, że już nigdy nie będzie miał do czynienia z tą kobietą, chciał ją zapomnieć, a wspomnienia z nią związane zakopać sześć stóp pod ziemią. Mimo fali negatywnych emocji odpowiedział zgodnie z prawdą:
- Tak. To moja dawna... znajoma. Jeszcze z czasów liceum.
Zaciekawiony Robert przysunął się bliżej, praktycznie stykając się głową z Jimmy'm i chłonąc każde słowo z rozmowy. Uwielbiał takie ciekawostki.
- Bardzo mi przykro, ale muszę pana poinformować, że zmarła w zeszłym tygodniu - w głosie Janet Hawkins dało się wyczuć smutek. Natomiast Robert zrobił wielkie oczy, bowiem też znał tę dziewczynę i wieść o jej śmierci całkowicie go zaszokowała. Ciekawe, bo Page natomiast poczuł się, jakby ktoś zdjął mu z barków ogromny ciężar i bardzo niestosownie do sytuacji uśmiechnął się pod nosem. Szybko jednak spoważniał, bo uświadomił sobie, że jego rozmówczyni oczekuje odpowiedzi.
- Och... Bardzo przykro mi to słyszeć - urwał na chwilę po czym na chwilkę się nad czymś zamyślił. - Ale dlaczego właściwie dzwoni pani do mnie? Nie widziałem się z nią od wielu lat - zmarszczka oznaczająca analizowanie przez czarnowłosego informacji, które posiadał, znacznie się pogłębiła, a na jego twarzy zagościł cień zdezorientowania. Coś mu zdecydowanie nie pasowało.
- Widzi pan, sprawa jest dość delikatna. W dodatku pan nic nie wie - zrezygnowana pani Hawkins westchnęła, po czym kontynuowała: - Amanda Clent miała czternastoletnią córkę i... widnieje pan w akcie urodzenia jako ojciec.
Jimmy zaklął, a Plant z wrażenia wylądował na marmurowej posadzce. Tego żaden z nich się nie spodziewał.
- Według prawa angielskiego prawa opieki do dziecka przechodzą na ojca, który może ich się zrzec na rzecz dalszej rodziny. Tyle, że, jest pan jedyną rodziną Isabelli... Pana córki, znaczy się - prawniczka szybko poprawiła się, ponieważ zrozumiała, że Page nie będzie wiedział, o jaką Isabellę chodzi.
- A jeżeli nie wyraziłbym chęci do moich praw? - powiedział gitarzysta wypranym z emocji głosem, a jego słowa wywołały oburzenie na twarzy Roberta, który zaczął się rzucać wykrzykując, że tak nie można i musiałby być potworem, żeby tak zrobić, i że to niesprawiedliwe, i okropne, i "no takie no...!", cytując słowo w słowo.
- Wtedy dziewczyna trafi do adopcji albo domu dziecka - usłyszał odpowiedź.
Jimmy stał przed trudną decyzją, która miała zaważyć na całym jego późniejszym życiu. Mógł żyć z poczuciem winy i na zawsze mieć do siebie pretensje, o których inni nie daliby mu zapomnieć, albo... Właśnie, albo zaopiekować się tą Isabellą i zaryzykować karierę i reputację.
- Crowley'u, pomocy - mruknął pod nosem i zaczął intensywnie rozmyślać.


_____________________________________________________________________________
Trochę pozmieniałam, jest zupełnie inaczej niż zaplanowałam... Ale przez tą zmianę rozdziałów będzie więcej i, tak mi się wydaje, opowiadanie będzie ciekawsze.
Zapraszam do komentowania :)

sobota, 23 lutego 2013

Prologue

1960


Widzieliście kiedyś kamień o nazwie Noc Kairu? Jeżeli nie, opowiem Wam o nim pokrótce.
Przypomnijcie sobie najbardziej rozgwieżdżoną noc Waszego życia, a następnie wyobraźcie sobie noc dziesięć razy bardziej rozgwieżdżoną i dziesięć razy bardziej migotliwą, a następnie zamknijcie to w małym, czarnym kamieniu, rozmiarami nieprzekraczającymi wielkości przeciętnego kasztana.
Noc, w czasie której rozpoczyna się nasze opowiadanie, była niczym wyrzeźbiona z Nocy Kairu. Mężczyzna stojący nad spokojną taflą jeziora nigdy jeszcze nie miał okazji ujrzeć takiego widoku. Stanął zafascynowany i chłonął ten widok swoimi ciemnymi oczami, zastanawiając się, czy jeszcze kiedyś będzie dane mu zobaczyć coś tak nieziemsko pięknego. Wzdrygnął się na tę myśli i rzucił spojrzenie w rosnące trzy kroki od niego krzaki. Przeszedł ten krótki odcinek, z cichym stęknięciem podniósł to, co tam wcześniej zostawił, po czym mącąc spokojne jezioro wszedł po pas do wody, by tam wyrzucić ciało nieziemsko pięknej, jak tamta noc, dziewczyny.